W Copan udaje nam się wynegocjować pokoik w hoteliku za 3 USD. Z samego rana ruszamy w stronę ruin. Oczywiście cena dla turystów jest mocno przesadzona 20 USD to stanowczo za dużo. Upieram się by szukać… innej drogi. W końcu idąc wzdłuż płotu w dżungli docieramy do miejsca, gdzie jest on trochę niższy. Udaje mi się rozebrać kawałek ogrodzenia i prześlizgujemy się na druga stronę. Naprawiam jeszcze ślady naszego przestępstwa i już całkiem legalnie maszerujemy sobie po starożytnych ruinach. Warto było. Copan są inne od Tikalu. Ruiny porastają drzewa „La Ceiby”, a na ścianach widać bardzo dobrze zachowane płaskorzeźby. Chodzimy przez kilka godzin udaje nam się nawet przekupić strażnika by wpuścił nas do tuneli pod świątyniami. Ogromne wrażenia zrobiła na mnie myśl architektoniczna tych Indian sprzed setek lat. Świątynie wewnątrz mają wentylacje, kanalizacje a nawet łazienkę. Po raz kolejny odczuwam wieki szacunek dla tej kultury.
W Copan utykamy na kilka dni z powodu huraganu. Zaczyna padać, a drogi wokół miasta są kompletnie nie przejezdne. Ulewa trwa non stop trzy dni, a ja biorę nawet udział w miejscowej akcji pomocy Czerwonego Krzyża.
Jak tylko wyjrzało słońce jadę dalej spragniony kolejnych przygód i wrażeń. Rozstaje się tez z moją włoską przyjaciółką, która rusza w stronę Gwatemali.