Rio nocą nie należy również do przyjemnych. Uciekamy do mariny i tam za 3 USD rozbijamy namiot. Jest luksusowo, bo przy samym basenie.
Rano załatwiamy sobie transport do Livingston i płyniemy przepiękną rzeką leżąca w głębokim kanionie. Ściany kanionu porasta gęsta dżungla, przy brzegach palmowe chatki i sterczące od czasu do czasu palmy. Jest ślicznie i niektórzy porównują to miejsce do nowozelandzkich fiordów. Ja wole jednak te nowozelandzkie.
Livingston jest prześmieszne, bo jest sporym miastem, do którego można się dostać tylko droga wodną. Ludzie tu żyjący maja bardzo czarną skórę i widać, że ich korzenie tkwią w Afryce. Maszerujemy wzdłuż miasta plażą. Początkowo jest dość brudno jednak w miarę oddalania się jest coraz czyściej i coraz sympatyczniej. Po długiej wędrówce docieramy do małej restauracyjki, gdzie w zamian za to ze dostaliśmy darmowy nocleg decydujemy się zjeść przepyszną kolacje. Wieczór jest niesamowity, pyszna kolacja, cudny wieczór na pomoście, szum morza i w oddali błyskające niebo.
To błyskanie jednak w nocy nas obudziło i powiem szczerze, że to cud, że nie zerwało nam namiotu. Burza była potężna. Grzmiało jakby miało pęknąć niebo, a błyskawice bijąc jedna po drugiej sprawiały, że było jasno jak w dzień.
Rano stwierdziliśmy lokalne podtopienia w naszym namiocie i ruszyliśmy z powrotem. Udało nam się dostać na poranny prom do Puerto Barrios. Asia ma już jutro rano samolot z Hondurasu i musimy się spieszyć. Niezapomniane jest wypite tutaj babidas i ponad 7km marszu by wyjść za miasto i złapać stopa. Na wieczór docieramy do San Pedro Sula, kupujemy hamaki na lokalnym targu i ruszamy na lotnisko. Humory nienajlepsze, wszak musimy się rozdzielić, a tak cudownie było razem podróżować …