Do Chichicastenango podwozi nas bardzo sympatyczny aktywista polityczny. W tym czasie, kiedy tam jesteśmy trwają wybory i wszyscy są tym faktem mocno podekscytowani. Pełno plakatów, pomalowane kamienie, płoty, ba, nawet całe górskie formacje skalne w kolory poszczególnych partii. Każda partia w swoim znaczku pokazuje, której partii nie lubi. Wkoło jeżdżą samochody, z których na cały regulator wyje agitacja polityczna. Jednym słowem, zwariować można.
W Chichi spędzamy pół dnia, jemy śniadanko złożone z bananów i tortilli oraz kupujemy drobne upominki. Łapiemy stopa i ruszamy dalej do Santa Cruez del Cuiche. Chcemy zobaczyć ruiny wioski Majów leżące w pobliżu miasteczka. Nie chcemy brać taksówki i postanawiamy, że 3,5 km przejdziemy z plecakami. Po 5 km mamy kompletnie dość, no tak, system informacji Ameryki Środkowej jest taki sam jak w Azji. Dochodzimy w końcu wykończeni do bramy, gdzie kasują nas za wejście. Trudno… przeszliśmy tyle i wstyd nie zobaczyć.
Wioska nas… lekko mówiąc rozczarowała? Nie doceniliśmy sterty kamieni pokrytych trawą ani informacji, że tu kiedyś było to, a tu tamto… Nie tego się spodziewaliśmy po starożytnych ruinach, szczególnie po 7 km marszu.
Z powrotem na szczęście udaje się złapać stopa, a zaraz po tym jak wysiedliśmy następnego, …, naszego politycznego aktywistę ;D. Wsiadamy na pakę i mkniemy z powrotem w stronę stolicy. Mamy dużo szczęścia, widoki jak z bajki. Jedziemy górami ponad chmurami, a w dole leżą zielone doliny skąpane w mgle. Wszystko to rozpromienia prześwitujące od czasu do czasu słońce. Nawet nasi polityczni przyjaciele są zachwyceni.
Do stolicy docieramy późnym wieczorem. Decydujemy się wziąć okropnie drogi autobus, aby przez całą noc przejechać na drugą stronę kraju do Flores, kolejnego kolonialnego miasteczka leżącego nad jeziorem Peten.