Do Salwadoru wjeżdżamy już w nocy. Nasz kierowca, Jose, potrzebuje odpoczynku. Zatrzymujemy się na parkingu przy stacji benzynowej. Znajdujemy kawałek trawnika i rozstawiamy nasz namiot. Tak, to z pewnością mało standardowe miejsce na nocleg, zwłaszcza w otoczeniu tirów, tirowców i pań do towarzystwa dla tirowców… Bladym świtem Jose zabiera nas w dalszą drogę. Na śniadanie jesteśmy zaproszeni na typowe salwadorskie jedzonko, czyli „pupusas” – pyszne placki z mąki kukurydzianej z nadzieniem z mięsa lub fasoli podawane z surówką z kapusty i ostrym sosem chilli. Acha, spożywa się je palcami!
Jemy w przydrożnym barze, który wygląda jak rozlatujący się przystanek autobusowy. W środku jest palenisko, na którym smażą się tutejsze przysmaki. Tak nam to posmakowało, że przez cały pobyt w Salwadorze jedliśmy tylko to! Jest to najtańsza forma żywienia się w Salwadorze i z pewnością jedna z najlepszych.
Nasz kierowca dowozi nas praktycznie na plażę El Zone w pobliżu miasta La Libertad. To mekka tutejszych windsurferowców. Przepiękne miejsce z czarnym wulkanicznym piaskiem i ogromną ilością kamieni i kamyczków. To właśnie z ich powodu pływanie tutaj na desce jest nielada wyczynem. Suszymy nasz namiot i ruszamy dalej. Trochę nie mamy szczęścia do stopa i przechodzimy z plecakami prawie 10km. W La Libertad wsiadamy do autobusu i jedziemy do stolicy. Okazuje się ze autobusy w tym państwie są bardzo tanie i za ponad 60 km za dwie osoby płacimy jakieś 50 centów.