Na stopa zabiera nas młody, zwariowany obywatel Kostaryki – instruktor nurkowania i miłośnik motocykli krosowych. Droga przebiega w klimacie pozytywnie zakręconych opowieści z piwkiem w ręku. Po przekroczeniu granicy znajdujemy się w nieco innym świecie. Wyjeżdżamy z najbardziej europejskiej części Ameryki Środkowej, a Nikaragua wita nas zakurzonymi, piaszczystymi drogami, kolorowymi i zatłoczonymi autokarami oraz tłumem uśmiechniętych ludzi. Mimo iż, jest to najbiedniejszy kraj Ameryki Środkowej to wyczuwa się tu radosną i przyjacielską atmosferę.
Punktem numer 1 jest wyspa pochodzenia wulkanicznego Ometepe, znajdująca się na jeziorze Nikaragua – nazywanym również słodkim morzem ze wzglądu na jego wielkość. Wyspa ma kształt ósemki, a jej powierzchnia to 275 km². Znajdują się na niej dwa wulkany: Maderas i wciąż czynny wulkan Concepcion. Płyniemy tam starą, wysłużoną barką. Podziwiamy zachód słońca i po zmroku dobijamy do wesołego, portowego miasteczka. Szukając jakiegoś miejsca na nocleg spacerujemy uliczkami podglądając życie miejscowej ludności. Zadziwiające jest to, że drzwi wszystkich mieszkań są otwarte. Z tych bardzo skromnych, jednoizbowych domków, usytuowanych jeden przy drugim wzdłuż ulic dochodzą dźwięki środkowoamerykańskich rytmów a ludzie w nich tańczą i śpiewają. Skromnie wyposażone mieszkania, w których centralne miejsce zajmuje telewizor a wokół znajdują się łóżka, proste meble, zapasy jedzenia w postaci wielkich kiści bananów, miejsca do gotowania i wychudzone psy... Mimo późnej już pory w domach i na ulicach bawią się dzieci. Z jednej strony bieda i niemalże pierwotne warunki życia a z drugiej uśmiechnięci, pozdrawiający nas ludzie. Taka właśnie jest Nikaragua i chyba właśnie tym ujęła nasze serca. Najbardziej naturalna i dzika.
Na nocleg wybieramy bardzo kolorowe, klimatyczne schronisko, które okazuje się miejscem spotkań podróżników z całego świata. Rankiem następnego dnia wyruszamy w stronę wulkanu Maderas. Zamierzamy się na niego wspiąć. Wyspa jest dość duża i odległość do pokonania też spora. Chcemy przedostać się tam stopem, ale… akurat jest niedziela i ruch na drodze praktycznie zerowy. Udaje się złapać coś na niewielki kawałek, a dalszą cześć pokonujemy na pieszo. Jest bardzo gorący dzień, a my dzielnie, z plecakami przechodzimy jakieś 25 km. Zwiedzamy za to znaczną część wyspy. Droga asfaltowa szybko się kończy. Większość „głównych” szlaków komunikacyjnych to piaszczyste i wyboiste drogi. Generalnie jest to teren rolniczy a główne uprawy to banany i tytoń. Zatem wokół nas rozciągają się plantacje tytoniowe i bananowe. O dziwo idąc wzdłuż pól i plantacji natrafiamy na coś w rodzaju drogowskazu informującego, że 1 km od drogi jest basen. Wejście 1$. Strzałka wskazuje na jakieś pole a raczej rżysko. No cóż… Zaciekawieni idziemy. Faktycznie przechodzimy przez pole, potem jeszcze przez plantacje bananów i wychodzimy na basen. Jest to raczej wielka, betonowa dziura w ziemi zaadoptowana na basen. Pośrodku niego rośnie ogromne drzewo. W miarę rozwinięta infrastruktura basenowa w postaci stoliczków, ławeczek. Miejsce nawet nam się podoba. Zmęczeni upałem bardzo chętnie wskakujemy do wody. Większość znajdujących się tam ludzi to miejscowi, ale… spotykamy też grupę polskich turystów zwiedzających Amerykę Środkową. Wymieniamy dotychczasowe wrażenia z podróży i odświeżeni kąpielą ruszamy dalej. Docieramy znów do jeziora otaczającego wyspę. Piaszczysta plaża, fale jak na morzu i wyrastające w oddali wulkany. Widok naprawdę ładny.
Na lunch zatrzymujemy się w „ekskluzywnej restauracji” przy plaży. Zbita z kilku desek i blachy wiata okazała się miejscem, gdzie serwowana jest najlepsza na świecie pieczona na kamieniach ryba (złowiona rzecz jasna w jeziorze Nikaragua!). Smakuje wyśmienicie! A cena tego specjału to 1,5 $. Wychwalamy szefową kuchni, obiecujemy, że jeszcze tam wrócimy i ruszamy dalej. Ciekawe czy uda się nam dotrzymać obietnicy...
Maszerując dalej przyglądamy się jak wygląda prawdziwe życie na wyspie. Bardzo skromne zabudowania, wychudzone zwierzęta na podwórkach i dzieci… duża ilość dzieci bawiących się na przykład ze świnkami… Mieszkańcy wyspy żyją też z hodowli bydła. Zatem co chwila natrafiamy na stada bydła i konie… bardzo chude konie…
Pod wieczór docieramy do leżącej u stóp wulkanu Maderas Finki Magdaleny. W tym miejscu spotykają się chętni do wejścia na wulkan. Miejsce fajne, przyjazne, położone wśród kolorowych, kwiatowych ogrodów. Spotykamy tam poznanego już wcześniej samotnego podróżnika ze Stanów. Tym razem był w towarzystwie dwóch Amerykanek. Nie były to zwykłe dziewczyny i warto o nich wspomnieć. Zadziwiające było to, że obydwie są niezwykle uśmiechnięte i kontaktowe, mimo iż głuchonieme! A do tego bardzo utalentowane. Niby mają w życiu trochę trudniej niż pozostali, ale dzielnie zwiedzają świat z plecakami. Spędzamy bardzo miły wieczór. Dziewczyny uczą nas języka migowego. Czasem w komunikacji posługujemy się kartką i długopisem. Mamy też okazję oglądać pokaz tańca z ogniem w wykonaniu jednej z dziewczyn. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem i pełni podziwu dla nich. Dostajemy także w prezencie plecione z rzemyków bransoletki zrobione przez dziewczyny specjalnie dla nas. Miały ze sobą cały sprzęt do robienia ręcznych drobiazgów. Niesamowite, ile w nich optymizmu i radości z życia!
Tę noc śpimy w hamakach – w końcu! Rankiem ubieramy buty górskie i heja pod górę! Oczywiście rezygnujemy z przewodnika, bez którego niby nie można się wspinać na wulkan. Ale co tam… Nie damy rady? Damy! W Nikaragui z reguły nie trzeba płacić za wstęp np. do parku narodowego lub innych atrakcji turystycznych – w przeciwieństwie do Kostaryki! Początek drogi dość prosty, ścieżka wśród dżunglowej roślinności. Potem coraz trudniej, bardziej stromo. Szlak jest wydeptany, także nie ma problemu z odnalezieniem właściwej drogi. Dużo kamieni. I tak coraz wyżej i wyżej. Szlak przewidziany jest na jakieś 5 godzin w jedną stronę. Gorąco bardzo i czym wyżej tym bardziej duszno. Woda, którą ze sobą wzięliśmy idzie w dość szybkim tempie. Spotykamy wielkiego kraba schowanego między kamieniami. Gęsty, soczysto zielony las tropikalny jest piękny! Wygląda trochę jak z bajki, gdzie żyją skrzaty, smoki i takie tam. Nad nami kręcą się małpki i gdzieniegdzie dostrzegamy kolorowe motyle. Robi się już całkiem stromo, roślinność tez bardziej gęsta i do tego zaczyna padać deszcz. Ścieżka przemienia się w śliską, błotnistą maź. Wspinaczka staje się trudna, buty się ślizgają, kolano Łukasza daje się we znaki a do tego gryzące osy tropikalne (czy coś w tym rodzaju) atakują nasze nogi. Im wyżej, tym ich więcej. Lepiej nie zatrzymywać się, bo wtedy kąsają jeszcze bardziej.
Po kilku godzinach docieramy na miejsce. Widok jakoś specjalnie nam nie imponuje. W środku krateru jest jezioro Laguna de Maderas. Deszcz przestaje padać, ale jesteśmy przemoknięci i troszkę nam zimno. W końcu jesteśmy na jakieś 1300 metrów wysokości. Łukasz postanawia się wykąpać. Mnie bagienno-mokradłowy brzeg nie zachęca.
No i schodzimy w dół. Niby prosta sprawa. Tak samo, tylko w dół, ale… Schodząc już jakiś kawałek coś wydaje się nam nie tak. Pomyliliśmy drogi. Spotykamy jakąś grupę i faktycznie potwierdza się fakt, że schodzimy innym szlakiem w zupełnie innym kierunku niż nasza Finka. W tej gęstwinie nie trudno się pomylić. Zejście też nie jest łatwe. Ślisko. Jednak mimo wszystko decydujemy się na własną rękę odnaleźć drogę do naszego szlaku. Może nie było to zbyt mądre, ale... Zaczynamy błądzić. Odnajdujemy jakąś niby drogę i wydawało się, że jak będziemy iść prostopadle w prawo to dojdziemy do właściwego szlaku. Jednakże ścieżki ciągle nam się rozdwajają i mamy ciągły dylemat, w którą z nich skręcić. Stojąc tak na kolejnym już rozdrożu, z braku pomysłu, którą z dróg wybrać ciągniemy patyczki. I tak to właśnie pogubiliśmy się. Jesteśmy już zmęczeni, trochę zdenerwowani i głodni. Na śniadanie zjedliśmy tylko po „babidasku”, czyli pysznym koktajlu mleczno-owocowym. Specjał charakterystyczny dla całej Ameryki Środkowej. Upał dokucza i jest duszno. Do tego Łukaszowi znów zaczęło dokuczać kolano. Zapasy wody już dawno się skończyły a pragnienie wielkie. Rankiem planowaliśmy zaliczyć wulkan i jeszcze tego dnia opuścić wyspę. Plan legł w gruzach. Nasze wspólnie 3 tygodniowe podróżowanie przebiega trochę pod presją czasu. Chcemy jak najwięcej zobaczyć, a czas mamy niestety ograniczony.
Nie mogąc odnaleźć właściwej drogi postanawiamy schodzić w dół. Gdzieś przecież w końcu musimy wyjść. Przedzieramy się przez chaszcze, potem niżej już przez plantacje kukurydzy i bananów. Po jakimś czasie docieramy do drogi. Z tym, że ładny kawałek od Finki. Musieliśmy tam wrócić, tam zastały nasze rzeczy. A więc znów spacerek po piaszczystej drodze. Możemy jednak kupić już coś do jedzenia i picia w przydrożnych sklepikach. Oczywiście banany :D! Ceny za dwie sztuki trudno przeliczyć na złotówki, bo nie wyszedłby nawet jeden grosz. Wieczorem obłoceni i zmęczeni wracamy do Finki. Decydujemy się zostać tam na kolejna noc i wczesnym rankiem pierwszym autobusem dojechać do promu i opuścić wyspę.
I w tym miejscu należy wspomnieć o starych, żółtych, amerykańskich autobusach, które wysłużone, po wielu latach dowożenia amerykańskich dzieci do szkół trafiają tu do Ameryki Środkowej, aby dalej dzielnie pracować. Te, które trafiły na wyspę Ometepe nie mają lekko. Jazda po wyboistych, piaszczystych drogach nie jest łatwa. Zatłoczone, hałaśliwe, kolorowe autobusy to cecha wspólna dla wszystkich państw Ameryki Środkowej.