Do San Jose docieram w nocy. Namówiony przez taksówkarza daje się zawieść do hostelu dla Backpaker-ów. Śmierdzę okrutnie, bo ostatni prysznic brałem jeszcze przed wejściem na wulkan Baru. Do tego jestem naprawdę zmęczony. Rozbijam jeszcze namiot w hostelowym patio i zasypiam. Cały następny dzień to załatwianie nowego paszportu. Pracownicy ambasady polskiej w Kostaryce są naprawdę pomocni i mili. Wieczorem odbieram Asie z lotniska i od tej chwili przez trzy tygodnie będziemy podróżować razem.