Z Panamy dojeżdżam do miasta David. Leje jak z cebra. Znajduje tani hotelik prawie w centrum miasta. Jestem padnięty i jak kładę się na łóżku to mam mroczki przed oczyma. Zapalam światło… to nie mroczki! Na moim łóżku jest po prostu cała horda maleńkich, białych, glizdowatych robaczków… bleeeeee. Rozkładam tropik namiotu jako pościel i tak zasypiam. Ranek jest przepiękny. Błękit nieba aż zachęca by jak najszybciej przetransportować się w góry. Na wulkan wyruszam z miasteczka Boquete. Przewodnik Lonley Planet podaje, że czas wejścia to ok. 8 godzin. Ruszam z pełnym plecakiem. By dojść do granic Parku Narodowego maszeruje wpierw 8 km po szutrowej drodze ciągnącej się wśród malowniczych plantacji kawy. Dojście zajmuje mi 3 godziny, a w międzyczasie pogoda zmienia się i zbierają się czarne chmury. Nic to. Ruszam dalej. Szlak jest naprawdę stromy i podjscie z ciężkim plecakiem zaczyna powoli męczyć. Do tego zaczyna lać. Do miejsca, w którym (według informacji) można rozbić namiot nam jeszcze ok. 10 km.
Kiedy zaczyna się ściemniać zaczynam się robić coraz bardziej nerwowy. Trzymam dość szybkie tempo, a przeszedłem dopiero 6 km! Nigdzie nie ma logicznego miejsca na namiot, bo poza ścieżka jest gęsta dżungla. Do tego na bardzo stromym stoku. Jest coraz ciemniej, kiedy nagle… (to prawdziwa historia) przede mną wyrasta… puma. Mimo zmroku doskonale widzę dużą, silną sylwetkę dzikiego kota. Chciałbym napisać, że wyciągnąłem aparat i… ale nie, wystraszyłem się jak cholera i zacząłem wrzeszczeć, żeby ja wystraszyć uderzając kijkami krekingowymi o siebie. Puma powolnym ruchem zeszła w bok w głąb dżungli, a ja zacisnąłem zęby i przeszedłem miejsce, gdzie przed chwilą stała.
Co jak co przygoda dodała mi energii i z głośnym spiewem na ustach (na wypadek kolejnych pum) dziarsko ruszyłem do góry. Cały czas padało. Byłem potwornie zmęczony od podchodzenia w błotnym szlaku, gdzie co chwila ślizgałem się az w końcu pośliznąłem się, straciłem równowagę i wymachując nogami i rękoma próbowałem ją odzyskać… Coś trzasnęło mi w kolanie! Do tego ból i ogromna złość. Resztę drogi przekuśtykałem. W koncu rozbiłem namiot i o zgrozo... lało jak z cebra. Przemókł mi plecak a wraz z nim mój puchowy śpiwór. Byłem na wysokości ok. 3000 m npm i mimo, że to tropiki było tu zimno. Ok, pomyślalem zjem coś ciepłego - będzie lepiej,… KU…WA, zapomniałem zapałek. To była długa noc.
Ranek postanowił wynagrodzić mi wszystkie trudy. Przede mną rozpościerała się panorama Panamy. Mogłem zobaczyć w oddali ocean spokojny. Było przepięknie, nawet kolano mniej dokuczało.
Ruszyłem w górę i po dwóch godzinach stałem już na szczycie. Widok wciąż przepiękny, choć ja i cały szczyt był teraz wyspą zatopioną w oceanie chmur.
Postanowiłem zejść na drugą stronę góry. Według mojego fatalnego przewodnika powinno być bliżej.
Już po godzinie wiem, że to był błąd. Szlak jest jeszcze bardziej stromy, schodzi żlebem. Ślizgam się w kamienno błotnych lawinach, wywracam i zjeżdżam razem z nimi… wykręcam kolano raz jeszcze… nie podoba mi się, czuję się wściekły na przewodnik, na siebie, na zbyt ciężki plecak i na deszcz, który właśnie w tej chwili postanawia padać.
Kuśtykam w dół, ścieżka lekko się wypłaszcza, ale ból kolana nie ustępuje. Zaczynam się martwić czy uda mi się dotrzeć dziś do wioski … nie udaje mi się. Zmrok zapada a ja jestem jeszcze na szlaku. Na szczęście teren jest bardziej płaski i mam miejsce na rozbicie namiotu. Śpię pod folią NRC, bo ze śpiwora mogę wykręcać wodę. Jest mi zimno i wcale, ale to wcale nie czuję się szczęśliwy. To niesamowite jak zmęczenie moze wpływać na odbiór rzeczywistości.
Rankiem jest lepiej, mniej zmęczony ruszam i po pięciu godzinach docieram do upragnionej wioski. Wcinam upragniony obiad i staje się niemałą sensacją, bo zszedłem z rzekomo zamkniętego szlaku, na którym grasują dzikie koty, które nie boją się człowieka … hmmm … obiad smakuje jeszcze lepiej.
Stopem docieram do granicy i tam spotykam trójkę Polaków. Jest bardzo sympatycznie. To autostopowicze i od razu znajdujemy wspólny język. Jeszcze celnik wyrywa mi nerwowym ruchem kartkę w paszporcie, eh… Sam urzędnik z poczucia winy pozwala mi przekroczyć granice, ale w San Jose będę musiał wyrobić nowy.