Jadę do Perquin, miasta, które było kiedyś centrum ruchu opozycyjnego. Znajduje się tam muzeum rewolucji cały czas pilnowane przez byłych rewolucjonistów. Docieram tam późno w nocy wisząc za autobusem na haku, bo w środku nie było miejsca. Na miejscu, w muzeum pytam o możliwość rozbicia namiotu. Dostaję nocleg w muzeum. Spędzam jeszcze bardzo miły wieczór z rewolucjonistami. Opowiadam im historie polskiej walki, o wolność, a oni słuchają, odwdzięczają mi się opowieściami o czasach rewolucji o czasach kompaniero. Opowiadają o bestialstwach, których dopuszczały się Death Squard czyli szwadrony śmierci. Chyba mnie polubili, nazywają mnie też kompaniero i twierdzą, że wyglądam trochę jak Che Guevara. Może trochę. W nocy budzą mnie karaluchy łażące po całej podłodze… Rankiem idę na pobliski szczyt, skąd rozciąga się widok na cały Salvador, po czym ruszam w stronę Hondurasu. Cały dzień to jazda stopem, dziś nie idzie zbyt dobrze, ale i dystans, który zaplanowałem nie jest zbyt mały. Na granicę docieram o zmroku i stąd już autobusem do miasteczka Choluteca. Tam znajduje super luksusowy hotel z prywatną łazienką wentylatorem i telewizorem za 4,5 USD, eh, wypocząłem.