Postanawiam pojechać autobusem. Salvador to chyba jedyny kraj w tej części świata, gdzie komunikacja wygląda tak sprawnie. Przez cały kraj jeżdżą autobusy z przyporządkowanymi numerami, mają dokładny plan drogi a kursują średnio, co 10 min. Można się przedostać tym samym autobusem z jednego końca miasta na drugi lub (!) praktycznie z jednego końca kraju na drugi. Salvador to kraj bardzo malutki i przeprawa z południa na północ nie trwa długo. Koszt takiego przejazdu przez cały kraj to ok. 2 USD. Do Allegrii dojeżdżam wieczorem, wita mnie miły chłód. Bardzo miła kobietka prowadzi mnie do centrum kultury i tam udaje mi się znaleźć nocleg… obok sali kinowej, akurat jest przegląd filmów francuskich. Ruszam pooglądać miasteczko. Alegria słynie z hodowli kwiatów. Praktycznie w każdym domostwie hoduje się wiele odmian róż i innych kwiatów, których nie potrafię wymienić z nazwy. Wydawałoby się, że jest sielankowo dopóki nie widzę małych dzieciaczków noszących dzbanki wody na głowie z dołu wioski do góry ok. 300 m stromego przewyższenia. Dowiaduję się, że miasteczko w części nie posiada wodociągów. Samo miejsce przepiękne położone na wys. ponad 2000 m npm. Tego dnia całe znajdowało się ponad chmurami i tym razem nic sobie nie robiłem z pory deszczowej wygrzewając się w słońcu. Miasteczko leży na zboczach wulkanu. Następnego dnia udaję się do krateru by wykąpać się w znajdującym się tam jeziorku i w ciepłych źródłach. Miejsce bardzo przypomina mi Morskie Oko w Tatrach. Biorę kąpiel i ruszam na dół. Po drodze mijam te najbiedniejsze domostwa, małe lepianki z gliny, otwarte wychodki przed domami. Mimo, że idę z kamerą na wierzchu i widać, że w porównaniu z nimi mój stan majątkowy jest znacznie lepszy to pozdrawiają mnie. Pewna kobieta częstuje mnie jabłkami, które sprzedaje. Nie chce pieniędzy, tylko żebym spróbował jak dobre są jej jabłka. Płacę i opuszczam to piękne miejsce, mając nadzieję, że kiedyś tu wrócę.